poniedziałek, 30 czerwca 2014

Sorry Andżolina!!!

Skrycie, każdy streetphoter marzy przemierzając dżungle miast (jak śpiewał pewien przesympatyczny narkoman i alkoholik), by w końcu stać się świadkiem wydarzenia, które uczyni go sławnym. Pulitzer.
I mnie w końcu po latach zdzierania zelów to się przytrafiło jak brzydkiej pannie dziecko. Spotkałem… sam w to nie wierzę… nosz k..ufa, Brada Pida!!! 


W oka mgnieniu wydumałem formułę powitalną w języku ojczystym Brada (Haj, Brad!), ale okazało się, że Brad świetnie włada językiem Norwida i Słowackiego. Ponoć jakiś pradziad. Góral z góry Synaj, czy cóś…




Brad był wczorajszy. A nawet przedwczorajszy. Pono popstrykał się z Andżoliną i urwał się swoim dżetem na dupy do Krakowa. Stuknąwszy się pucharami z lokalną bohemą artystyczną po przebudzeniu był lżejszy o portfel. 


Zapytał czy nie mam parę zeta na telefon, bo musi powiadomić swojego impresarję, że miejscowi skroili mu portmonetę. 


Wyskoczyłem z trzech zeta, Bóg mi świadkiem, że więcej nie miałem. Brad z radości nie wiedział w co mnie całować. 

W trakcie zamieszania strzelałem Bradowi foty ukradkiem z biodra. I nic mu nie powiedziałem. W końcu koleś ma furmanę waluty, a u mnie pieniądzorem nie śmierdzi. Sprzedam teraz Brada tabloidom za ciężki szmal. 



Sorry Brad. W oczekiwaniu na Pulitzera spożyłem półlitera.

Andżolina ponoć wk…iona na maksa. Brad zapytany skąd gitara, nie potrafił udzielić sensownej odpowiedzi.

niedziela, 29 czerwca 2014

Podniebne akrobacje

X Małopolski Piknik Lotniczy.








czwartek, 26 czerwca 2014

Jaki biznes, taki pakiet






Kolumbowie rocznik 20

Ponad pół wieku temu młodzi mężczyźni z dyplomem w dłoni wyszli z budynku wadowickiego Państwowego Gimnazjum Męskiego nr 374. Świat stał przed nimi otworem, a na starcie mieli równe szanse. Jeden z nich chciał być aktorem. Po 40 latach został... papieżem. Minęło 60 lat od czasu, kiedy Karol Wojtyła zdał egzamin dojrzałości.
W 1938 roku do matury w wadowickim gimnazjum przystąpiło 40 uczniów. Zdali wszyscy. Rok później wybuchła II Wojna Światowa, nie przeżył jej co czwarty. Dziś żyje tylko 10 z nich. Siedmiu losy rozrzuciły po Polsce, jeden mieszka w Kanadzie, jeden we Włoszech, a jeden w Watykanie. Święty za życia.




Mają po 78 lat. Mówią, że wybrał ich los, bo są przyjaciółmi Ojca Świętego. Jan Paweł II zaprasza ich do siebie do Watykanu, w czasie pielgrzymek do Ojczyzny zawsze stara się znaleźć dla nich czas. Koledzy ze szkolnej ławy spotykają się każdego roku na mszy w wadowickim kościele w rocznice urodzin papieża. Potem we własnym gronie przy lampce koniaku opowiadają o szkolnych czasach, odświeżają odległe, ale wciąż żywe wspomnienia. Są nieufni w stosunku do dziennikarzy, wpuszczają do mieszkania dopiero po dokładnym sprawdzeniu tożsamości.
- Ostrzegano nas, że jakaś telewizja amerykańska chce nakręcić film o domniemanej dziewczynie Karola z czasów gimnazjum. Ubzdurali sobie, że miał sympatię - Żydówkę. Owszem, był bardzo przystojny, ale nie w głowie mu były dziewczyny - mówią maturzyści, rocznik 1938.




Antoni Bohdanowicz mieszka w Sopocie, Teofil Bojeś w Mysłowicach, Stanisław Jura w Kętach, Witold Karpiński we Włocławku, Szczepan Mogielnicki w Zatorze pod Oświęcimiem, Eugeniusz Mróz w Opolu, Jan Wolczko w Kalwarii Zebrzydowskiej. Jerzy Kluger osiadł w Rzymie, a Rudolf Kogler w Toronto.

* * *
W Wadowicach przy ul. Kościelnej 7 stoi kamienica z małym podwórkiem. Dziś w tym miejscu jest muzeum. Tutaj urodził się i mieszkał przez 18 lat Karol Wojtyła. Jego sąsiadem i kolegą z gimnazjum był Eugeniusz Mróz.




- Właściciele kamienicy w której mieszkaliśmy z Karolem mieli sklep. Nad wejściem wisiał napis: „Tu rower za 100 złotych na sto lat”. O proszę spojrzeć, te same metalowe schodki - pokazuje.
Eugeniusz Mróz po maturze zdał na studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie wojny walczył w Armii Krajowej, był więźniem w niemieckim obozie pracy. Po wojnie osiadł w Opolu, gdzie mieszka do dziś. Jest emerytowanym radcą prawnym.




- Ja mieszkałem w tym domu przez dwa lata. Lolek, bo tak nazywaliśmy Karola Wojtyłę, gospodarował z ojcem w dwupokojowym, skromnym mieszkaniu. Matka zmarła, kiedy Karol miał 9 lat. Trzy lata później zmarł jego starszy brat - lekarz. Nie przelawało się tam. Żyli skromnie z niewielkiej wojskowej emerytury ojca Lolka, z której musieli opłacić czesne w szkole. Nieraz widziałem, jak razem prali, gotowali, sprzątali. Mimo to Karol zawsze znajdował czas na naukę. Był wybitnie uzdolniony. Zawsze mogliśmy na niego liczyć. Nie dawał jednak odpisywać na klasówkach, wolał objaśniać i tłumaczyć. Mówił do nas: „potrzebujecie pomocy to przyjdźcie”. - wspomina Eugeniusz Mróz.




Do rozmowy wtrąca się Szczepan Mogielnicki. Z dumą podkreśla, że chodził z Karolem Wojtyłą do podstawówki i gimnazjum. Przez 12 lat w jednej klasie.
- Owszem, nie dawał odpisywać wprost, ale nieraz zostawiał otwarty zeszyt na ławce, żebyśmy mogli zaglądnąć. Na sprawdzianach też nie zakrywał swojej kartki ramieniem. Siedziałem z Lolkiem przez pewien czas w jednej ławce. Mogę się pochwalić, że sam „odwalałem” od przyszłego papieża. W księgarni Foltynów w Wadowicach można było kupić miniaturowe książeczki z tłumaczeniami z greki i łaciny. Nazywaliśmy je „brykami”. W ten sposób na klasówkach i sprawdzianach ułatwialiśmy sobie uczniowski żywot. Lolek nigdy z nich nie korzystał - mówi Szczepan Mogielnicki.




Do rozmowy wtrąca się Szczepan Mogielnicki. Z dumą podkreśla, że chodził z Karolem Wojtyłą do podstawówki i gimnazjum. Przez 12 lat w jednej klasie.
- Owszem, nie dawał odpisywać wprost, ale nieraz zostawiał otwarty zeszyt na ławce, żebyśmy mogli zaglądnąć. Na sprawdzianach też nie zakrywał swojej kartki ramieniem. Siedziałem z Lolkiem przez pewien czas w jednej ławce. Mogę się pochwalić, że sam „odwalałem” od przyszłego papieża. W księgarni Foltynów w Wadowicach można było kupić miniaturowe książeczki z tłumaczeniami z greki i łaciny. Nazywaliśmy je brykami. W ten sposób na klasówkach i sprawdzianach ułatwialiśmy sobie uczniowski żywot. Lolek nigdy z nich nie korzystał - mówi Szczepan Mogielnicki.




 Stanisław Jura w czasie wojny był pilotem RAF. Walczył m.in. w bitwie o Anglię, służył w 304 dywizjonie bombowym. W swoim archiwum ma zdjęcie szkolnej drużyny piłkarskiej.
- Lolek grał na bramce, ja w ataku. Miał szerokie bary, trudno były mu strzelić gola. Pamiętam też jego duże poczucie humoru. Szczególnie upodobał sobie zabawne „wygłupy” jednego z kolegów Włodka Piotrowskiego, który potrafił znakomicie parodiować profesorów, a najlepiej profesora od łaciny. Na jego lekcji można było dostać trzy dwóje za jednym zamachem. Wtedy robiło się tak cicho, że słychać było przelatującą muchę. Tylko Lolek, zawsze bezbłędnie przygotowany, ratował honor kolegów - wspomina Stanisław Jura.

* * *
Koledzy Karola Wojtyły z klasy maturalnej nie przypuszczali, że ich Lolek zostanie księdzem, potem biskupem, kardynałem a w końcu papieżem. Choć był młodzieńcem bardzo pobożnym, miał wtedy zupełnie inne zainteresowania.


- Jego pasją był teatr, chciał zostać aktorem. Grał główne role w szkolnych przedstawieniach. Mieliśmy kolegę w klasie Jasia Kurka, który zaraz po maturze poszedł do seminarium duchownego. A Karol wybrał polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie okupacji z aktorami Teatru Rapsodycznego grywał przedstawienia w krakowskich domach. Wystawiali m.in. Mickiewicza, Słowackiego, Kasprowicza, Wyspiańskiego i Norwida - opowiada Eugeniusz Mróz.
Razem z Karolem Wojtyłą na scenie występowała Halina Królikiewicz- Kwiatkowska. Skończyła żeńskie gimnazjum w Wadowicach w tym samych roku co papież. Później studiowali razem na polonistyce w Krakowie. Po wojnie została profesjonalna aktorką. Do dziś gra na deskach Starego Teatru w Krakowie i wykłada w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Pierwszym dzieckiem, które po wyświęceniu ochrzcił Karol Wojtyła była córka Pani Haliny.

- Miał doskonała dykcję i piękny głos. Był chłopcem niezwykłym. Górował nad nami intelektem, ale nie dawał tego nikomu odczuć. Trudno powiedzieć, na czym polegała jego odrębność. Myśmy czytali byle jakie książki, zachwycaliśmy się Tuwimem czy Gałczyńskim. A Karol zgłębiał dzieła wielkich filozofów, których myśmy w ogóle nie rozumieli. On nie tracił niepotrzebnie ani chwili. Kiedy w 1942 roku zdecydował się, że pójdzie na podziemne studia teologiczne, dla wielu przyjaciół było to dużym zaskoczeniem. Nasz kolega Tadeusz Kudliński rozmawiał z Karolem całą noc i próbował odwieść go od tego pomysłu. Mówił mu, że zmarnuje wielki talent. Jak bardzo się Tadeusz mylił... - opowiada Halina Królikiewicz- Kwiatkowska.



W czasie zeszłorocznej pielgrzymki do Polski papież spotkał się z przyjaciółmi w Zakopanem. Dołączyły do nich koleżanki z żeńskiego gimnazjum w Wadowicach.
- Było nas 16 osób. Stanęliśmy szeregiem. Ojciec Święty podszedł do mnie i powiedział z uśmiechem „Krysia Madeyska”. Ja osłupiałam. Po tylu latach mnie poznał, choć nie znaliśmy się zbyt dobrze. W tamtym czasie dziewczęta nie zwracały uwagi na rówieśników. Oglądały się za starszymi, oficerami - opowiada Krystyna Wyrwicz z domu Madeyska, emerytowana farmaceutka.
W lecie przyjaciele z Wadowic wybierają się na zaproszenie papieża do Watykanu. Będzie okazja do dłuższej rozmowy, wspólnych wspomnień i wzruszeń.
- Nie jeździłam wcześniej do Watykanu, bo chłopcy nam nie pozawalali - mówi trochę rozżalona pani Krystyna wskazując na gimnazjalnych kolegów Karola Wojtyły.

Chłopcy rocznik 1920 rzeczywiście odrobinę niechętnie zabierają koleżanki na spotkania z papieżem.

- Jak zaczną „trajkotać”, to nawet nie można z Ojcem Świętym spokojnie porozmawiać. Ale trudno, nie mamy przecież monopolu na papieża - śmieją się przedwojenni maturzyści.
Jan Paweł II chętnie spotyka się z kolegami i koleżankami. Przyjaciele ze szkolnej ławy podkreślają, że Ojciec Święty ma fenomenalną pamięć. Nigdy nie pomyli imion, nazwisk czy adresów swoich wadowickich przyjaciół.
- Kiedy w zeszłym roku Ojciec Święty podszedł do mnie i powiedział: „Szczepek, ja ciebie zawsze poznam”, pomyślałem sobie, że mogę być już spokojny na tym świecie - opowiada Szczepan Mogielnicki.

Robert Sadowski

Tekst opublikowany w 1998 roku w dzienniku "Życie". Zdjęcia zrobiłem w trakcie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1999 roku. 

środa, 25 czerwca 2014

Syreny full wypas

Ćwierć wieku temu zjechała z taśm produkcyjnych ostatnia syrenka. Dziś mija rocznica.

Stara, poczciwa syrenka to coraz rzadszy widok na naszych drogach. Przez lata budziła emocje, drwiono z niej i wymyślano na jej temat głupie dowcipy. Nazywano "skarpetą", "królową polskich poboczy" albo "autem specjalnej troski". Mimo to była obiektem pożądania większości mężczyzn w PRL.Zbyszek Bober, 27-letni konstruktor z Krakowa własnymi rękami zrobił syrenki, które się nie psują i nikt się z nich nie śmieje. Na co dzień jeździ trzema: sportową, terenową i limuzyną. Najszybsza jest "Porszenka", ma około 300 KM i rozwija prędkość 290 km/h.

Auta nie urodziły się na deskach kreślarskich inżynierów, nie zjechały z fabrycznych taśm montażowych. Pomysły powstały w głowie zapaleńca, który rysował projekty w szkolnym zeszycie w kratkę. Zaś same samochody wyjechały z prymitywnego garażu.
- Pierwszą skonstruowałem limuzynę, nazwałem ją "Potwór". Pracowałem nad nią ponad rok, poświęcając na to cały wolny czas - mówi Zbyszek Bober. Kiedy nacieszył się autem, zamarzyła mu się syrenka terenowa i to marzenie wkrótce się spełniło. Kiedy kupił używane sportowe Porsche 944 i pociął je na kawałki, jego rodzina i przyjaciele zgodnie orzekli, że Zbyszek postradał zmysły. 




Skarpeta - limuzyna ma prawie 5 metrów długości, waży ponad 2 tony, ma 2.5 litrowy silnik, 160 KM. mocy, ABS, automatycznie opuszczane szyby, elektrycznie ustawiane lusterka, wspomaganie kierownicy, klimatyzację, ABS. Jest zrobiona na podwoziu i podzespołach Citroena CX GTI z 88 roku, ma więc super-komfortowe zawieszenie na poduszkach hydro-pneumatycznych - wysokość zawieszenie można regulować automatycznie. "Potwór" lśni metalizowanym lakierem i chromowanymi detalami.

Poszukiwana kobieta blacharz

Miłością do syrenek krakowski konstruktor zaraził się w dzieciństwie.

- Kiedy na spacerze zobaczył pierwszy raz syrenkę, patrzył na nią jak w obrazek - opowiada Zenon Bober, ojciec Zbyszka. - Zakochał się na zabój i do dziś jest wierny swojej miłości. Nie ukrywam, że trochę mnie to martwi. Już od dawna nie jest nastolatkiem, powinien ułożyć sobie życie, żonę sobie znaleźć, postarać się dla nas o wnuki. 

Zbyszek miał dotychczas trzy narzeczone. Żadna nie wytrzymała konkurencji z syrenkami - po kolei zostawiały zapalonego konstruktora, Marysia wytrzymała z nim najdłużej, bo ponad rok.

- Romantyk z niego żaden. Potrafił rozmawiać tylko o swoich samochodach, siłą musiałam wyciągać go spod auta na spacery. W końcu postawiłam warunek: albo ja, albo syrenki - opowiada Joanna, była narzeczona zapalonego konstruktora.




Zbyszek wybrał...
- No... syrenki. Stara miłość nie rdzewieje. Zrozumiałem, że muszę poszukać kobiety, która podzieli moją pasję. Najlepiej jeśli z zawodu będzie blacharzem. Wtedy moglibyśmy spędzać wspólnie czas w warsztacie przy szpachlowaniu blacharki - Zbyszek wypowiada te słowa z poważną miną.

Kiedy miał 15 lat, zarobił pierwsze pieniądze. Hodował kwiaty doniczkowe, potem sprzedawał sadzonki na giełdach kwiatowych. Za zgodą rodziców kupił pierwszą Syrenkę - model Bosto, z paką do wożenia towarów. Auto ciągle się psuło, dlatego poszedł do pobliskiego warsztatu samochodowego i tam za darmo pomagał mechanikom. Tak nauczył się samochodowej roboty.


Zaczął kupować kolejne "skarpety". Po jakimś czasie przed blokiem gdzie mieszkał stało siedem aut. Sąsiedzi ciągle pisali na niego skargi do administracji, że blokuje parking i naprawia tam swoje samochody zostawiając po sobie tłuste plamy oleju. Musiał się w końcu wynieść. Trafiła się okazja, rodzice kupili tanio 6-arową działkę - przy torach kolejowych, za to niedaleko bloku, w którym mieszka.




Niedawno ukończył swoje największe marzenie - syrenkę sportową. Kupił okazyjnie 9-letnie porshe 944 w świetnym stanie i... pociął na kawałki. Wtedy rzuciła go kolejna narzeczona.

Auto ma piękną, dynamiczną sylwetkę, choć już na pierwszy rzut oka widać cechy charakterystyczne dla syrenki.

- Starałem się, by przód i tył zrobić jak najbardziej podobne do "skarpety". Nazwałem ją "porszenka", bo łączy w sobie drapieżność i dynamikę wyścigowego auta z pięknym kształtem naszej rodzimej syreny - mówi Zbyszek.


Kiedy jedziemy "porszenką" nie ma wątpliwości jaki charakter ma auto. Komfort jazdy typowego wozu sportowego, czyli... żaden. Dopiero jadąc tak twardo i nisko zawieszonym autem czuć na własnej skórze jak kiepskie mamy drogi.


- Do takiej jazdy trzeba mieć dobre plomby - tak trzęsie, że mogą powypadać - śmieje się Zbyszek.




Własnymi siłami wyremontował niewielką altanę, dorobił blaszany garaż. Na niewielkim placu stoi dziś kilkanaście starych syrenek - to "dawcy narządów" - z nich bierze podzespoły i blachy do swoich wymyślnych konstrukcji. Odremontowane pojazdy stoją w blaszanych garażach, reszta pod chmurką. Razem... 21 syrenek.


Warsztat Zbyszka jest prymitywny. Największy w Polsce (a pewnie i na świecie) entuzjasta zaokrąglonych samochodów ma tylko podstawowe narzędzia. Jak sam mówi: "chcieć, to móc". Wymyślne kształty blach swoich samochodów wyklepuje... na worku z piaskiem. Aż trudno uwierzyć, że w takim miejscu powstały jego lśniące chromem i lakierem cacka.

Nie płaci mandatów
Nad drugą konstrukcją pracował półtora roku. Nazwał ją syrena "tyrrano". Kupił używaną terenową ładę niwę w świetnym stanie i... pociął samochód na kawałki. Wykorzystał z niego podwozie, karoserię zaś zrobił od podstaw. Blacha po blasze, tysiące spawów, mozolne godziny czyszczenia papierem ściernym i szpachlowania. Jako napęd wstawił dieslowski silnik citroena o pojemności 1,9 litra, zawieszenie wziął z suzuki vitara. Auto ma napęd na cztery koła i reduktor do jazdy w ciężkim terenie. W środku dwukolorowa, skórzana tapicerka, klimatyzacja, podgrzewane fotele. Po naciśnięciu guzika rozsuwa się klapka na desce rozdzielczej ukazując komputer połączony z nawigacją satelitarną. Na jego ekranie dzięki kamerze umieszczonej pod rejestracją można obserwować to co się dzieje z tyłu pojazdu. Nie zabrakło odtwarzacza DVD oraz 10-głośnikowego systemu audio - zestaw "kina syrenkowego" - jak go nazywa właściciel.





Przyspieszenie wbija w fotel, auto trzyma się znakomicie drogi nawet w najostrzejszych zakrętach. Nie ma przechodnia, który by się nie oglądnął na widok na widok ryczącej "porszenki", gdziekolwiek się zatrzymamy, zaraz zbiega się tłum ciekawskich.

- Zrobiłem kilka ulepszeń w silniku. Auto ma teraz ponad 300 KM. Lubię wieczorem pojechać "porszenką" na autostradę i wcisnąć gaz do podłogi. To mój sposób na chandrę - opowiada Zbyszek.


Nigdy nie zapłacił mandatu jadąc "porszenką". Jeśli zostanie złapany na radar, to policjanci zwykle proszę, by otworzył maskę i pokazał silnik. Potem robią sobie zdjęcia telefonami komórkowymi na tle auta. Powtarzają: "full wypas" i zapominają o ukaraniu kierowcy.




Coraz mniej syrenek


- A wiecie czym się różni syrenka od rolls-royca? Syrenka ma z boku listwę ozdobną, a rolls-royce nie ma - Zbyszek zapisuje w zeszycie wszystkie zasłyszane dowcipy o swoich ukochanych samochodach.


Jednak ci, którzy jeździli przed laty syrenkami, nie do końca podzielają entuzjazm domorosłego konstruktora. Dla wielu bardziej do "skarpety" pasuje inny dowcip: "Czym się różni syrenka od krowy? Jak syrenka nawali to stoi, a jak krowa nawali to idzie dalej". A po japońsku nazwa syrenka brzmi: "masa huku".


"Mocną stroną tego wozu jest ramowa konstrukcja podwozia sprawiająca, że nawet mocno przerdzewiałe nadwozie jakoś się trzyma kupy i przynajmniej z kapitalnym remontem tej części samochodu można trochę zaczekać" - pisał z entuzjazmem miesięcznik "Motor" z 1964 roku.


Chluba polskiej motoryzacji bez przerwy się psuła. Każdy, kto chciał wyjechać na dłuższą wycieczkę musiał zabierać ze sobą pełny bagażnik części zapasowych i komplet kluczy. Kierowca musiał opanować podstawowe umiejętności reperowania swojego "cudu polskiej myśli inżynierskiej".





- Niektórzy mówią, że konstruktorzy syreny zaprojektowali ją po pijanemu. Nie wymyślili może genialnej maszyny, ale jedno jest pewne - dali syrence duszę - zapewnia Zbyszek Bober. - To jedyny znany mi samochód, w którym można grillować. Kiedy jadę w trasę którąś z moich syrenek, taką bez przeróbek, zawieszam kiełbaskę nad kolektorem wydechowym i po 20 minutach jazdy w aucie czuć wspaniały zapach. Jedzenie jest gotowe i smakowicie wypieczone.

Syrenka na naszych drogach to już prawdziwa rzadkość. Wyginęły w krótkim czasie. W latach 90. niektóre firmy sprzedające nowe samochody dawały zniżki za złomowanie starego auta. Wtedy znikło najwięcej "skarpet". Auta można było wtedy dostać za grosze, więc młodzi ludzie chętnie je kupowali, obcinali dachy i jeździli nimi na wakacyjne wypady. A po wakacjach wyrzucali na złom.

Jak każdy deficytowy towar, syrena jest z każdym rokiem droższa. Za auto w idealnym stanie (nowy lakier, chromy, nienaganny stan mechaniczny) trzeba dziś zapłacić 15-20 tys. zł.

Obrażona Edyta Górniak

Hobby Zbyszka jest dość kosztowne, a nie jest on zamożnym człowiekiem. Rodzice też nie są milionerami spełniającymi zachcianki rozwydrzonego synalka. Mieszkają w trójkę w dwupokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty na jednym z krakowskich osiedli.


Zbyszek hoduje i sprzedaje karpie - dzierżawi kilkanaście hektarów stawów pod Oświęcimiem. Przed świętami wozi ryby starą nysą i handluje na krakowskich targowiskach, od czasu do czasu wynajmuje limuzynę do ślubów. Żyje skromnie, nie pije, nie pali, wszystkie pieniądze inwestuje w swoje hobby. Od czasu do czasu dzięki syrenkom trafia mu się ekstra zarobek.


- Moje auta wynajmowała telewizja TVN do programu "Ananasy z mojej klasy". Poznałem wtedy mnóstwo gwiazd - Beatę Kozidrak, Krzysztofa Cugowskiego, Małgorzatę Kożuchowską, Rudiego Schubertha, Edytę Górniak. Pani Edyta to się nawet na mnie obraziła, bo nie pozwoliłem jej usiąść w trakcie kręcenia programu na masce limuzyny. Tak się zdenerwowała, że chciała zrezygnować z udziału w "Ananasach". W końcu udało się ją udobruchać, ale ja nie ustąpiłem. Wjechała na masce zwykłej syrenki z obciętym dachem. No co? Bałem się o lakier! - tłumaczy Zbyszek Bober.



Domorosły konstruktor z Krakowa spełnił większość swoich syrenkowych marzeń. Ale nie wszystkie - śni o syrence, która będzie mogła jeździć po drogach i pływać po wodzie. Jak słynne auto Pana Samochodzika z książek dla młodzieży Zbigniewa Nienackiego. I też jak bohater literacki chce wykorzystać podwozie i silnik z ferrari.

- Czuję się człowiekiem spełnionym - mam wielką pasję, marzenia które realizuję, plany na przyszłość. Nie sprzedam moich "skarpet" za żadne pieniądze - deklaruje Zbyszek. - Współczuję ludziom, którzy nie mają marzeń...

Robert Sadowski


Ramka 1

Minęło ponad 50 lat odkąd pierwsza syrenka wyjechała na polskie drogi. Była i jest do dzisiaj jedynym seryjnie produkowanym autem "polskiej krwi", w całości wymyślonym przez konstruktorów znad Wisły. Nawet w polonezie jest więcej włoskich patentów niż naszych rodzimych.
Syrena miała dwusuwowy, trzycylindrowy silnik o mocy 40 KM przy 4300obr/min o pojemności 842 cm3. W książce serwisowej syreny czytamy: "Dzięki dobremu przyspieszeniu tego auta, łatwiejsze stało się wyprzedzanie". Aby rozpędzić maszynę do "setki" trzeba było czekać... 27 sekund.
Ostatni samochód wyjechał z hali montażowej w bielskiej Fabryki Samochodów Małolitrażowych 30 czerwca 1983 roku. Ogółem w Bielsku-Białej wyprodukowano 344 077 sztuk tego samochodu we wszystkich odmianach. W latach 1957-1972 w warszawskiej FSO wykonano 177 234 samochody tego typu. W sumie na polski rynek dostarczono 521 311 egzemplarzy popularnych Syren.

Ramka 2

Syreny brały udział w Rajdzie Monte Carlo. W 1960 roku wystartowały dwa zespoły fabryczne na modelach 101 (z dwu cylindrowym silnikiem o mocy 28 KM i standardową skrzynią biegów). Właściwie auta nie miało żadnych przeróbek, od seryjnych odróżniały je tylko dodatkowe reflektory i pasy bezpieczeństwa. Obie syrenki szczęśliwie dokończyły rajd, choć zajęły bardzo odległe miejsca.

Ramka 3

Najciekawszym prototypem, który nie doczekał się seryjnej produkcji była syrena sport. Jedyny wyprodukowany egzemplarz miał nadwozie z laminatu w czerwonym kolorze. Wykorzystano w nim część podzespołów seryjnej syreny. Pod płaską i aerodynamicznie wyprofilowaną maską nie mógł zmieścić się seryjny silnik, dlatego w prototypie zastosowano silnik typu boxer (wykorzystano cylindry od motocykla Junak). Choć projekt był bardzo piękny i nowoczesny, spotkał się z niechęcią władz komunistycznych, które uznały go za zbyt ekstrawagancki.
Prototyp Syreny Sport stał magazynach Ośrodka Badawczo - Rozwojowego w Falenicy do lat 70. ubiegłego wieku. Niestety, władze wydały absurdalną decyzję by go zniszczyć. Pracownicy z Falenicy starali się za wszelką cenę uratować unikalny prototyp - bezskutecznie. Powołano specjalną komisję, która pilnowała, by nadwozie rozbić doszczętnie.

Lady Godiva, czyli goła baba na koniu


To był wesoły czas. Lekarze brali jawnie łapówy i nikt ich za to nie wsadzał za kraty, pielęgniarki non-stop strajkowały żrąc łapówkowe czekolady, bandziory podkładali bomby. Rympałek wystrzelił Pimpola, który wcześniej zakopał Wieprzowinę, Baraninę czy jakoś tak.

Rzadko pierwsze strony dzienników były nudne. Kiedy kalendarz stawał się czerwony z powodu jakiegoś patriotycznego święta, Krakowianie wybiegali na ulice, by się radować. Z braku trosk okładali się po gębach czem popadło, ku uciesze miejscowych dziennikarzy.

Poniżej anarchiści, którzy protestowali w osobliwy sposób przeciwko podatkom. Rok chyba 2000. Legendarna Lady Godiva (XI w.) przejechała konno przez miasto goła jak święta turecka, chcąc zmusić męża, by przestał gnębić poddanych wysokimi podatkami.

Protest krakowskich anarchistów w przeciwieństwie do legendy zakończył się klapą. Podatki wciąż wysokie jak szpile Lady Gagi. Anarchistka ze zdjęć złapała wilka, a od siodła zrobiły jej się krosty na dupie, które dopiero 9 lat później usunęła laserowo.