środa, 15 października 2014

Wybuduję im kościół

Kazimierz Pińciurek nie uczył się rzeźby, nie studiował malarstwa, nie zgłębiał tajników architektury, nie praktykował ciesielki ani nie terminował u stolarza. Przez ćwierć wieku budował drewniany kościół. I wybudował. Własnymi rękami. Bez fachowców, artystów, planu i zezwolenia. Ludzie z zagubionej w Puszczy Solskiej maleńkiej wioski Momoty powołali komitet społeczny. Zebrali pieniądze i kupili budowniczemu fiata 126p. Małego fiata z rejestracją TBC. Kazimierz Pińciurek tłumaczy skrót: „Tak Bóg Chciał”.



Kiedy w 1971 roku objął parafię w Momotach koło Janowa Lubelskiego myślał, że długo tam nie zabawi. Chciał podreperować nadwątlone zdrowie, w okolicy są lasy, stawy, czyste powietrze, spokój i cisza. Przywiózł ze sobą kajak, ponton, narty i rower.

- Ludzie tu byli biedni i nieufni. Wokół tylko las i bagna, ziemia jałowa, na piachu nic nie chciało się urodzić. Momoty nie miały połączenia ze światem, nie było nawet kawałka bitej szosy - opowiada proboszcz.



Szybko zjednał sobie ludzi. Podczas niedzielnej mszy ogłosił, że w jego kościele można za darmo wziąć ślub, bez złotówki ochrzcić dziecko albo z pominięciem koperty udać się w ostatnią drogę. I tak jest do dziś. Parafianie dają tylko z dobrej woli, od biednych ksiądz Pińciurek nie bierze. Za nic w świecie. Proboszczowie z sąsiednich parafii mieli mu nawet za złe, że rozpuszcza ludzi, ale się uparł. A jak Pińciurek się uprze to nie ma takiej władzy, ani świeckiej, ani kościelnej, nie ma takiej siły, żeby księdza powstrzymać. Sprzedał kajak i kupił krowę, żeby się wyżywić.



- Ja byle co zjem. Nie mam na garnuszku kościelnego, organisty ani gospodyni. Wszystkie pieniądze mogę przeznaczyć na roboty - uśmiecha się chytrze.

* * *

Mieszkańcy Momotów wcześniej modlili się w starej, przedwojennej kaplicy. Poprzedni proboszcz pozatykał szpary w ścianach papierem z Trybuny Ludu, żeby nie wiało do środka. Drzwi i futryny prawie zgniły, oprawki na żarówki zrobione były z tektury, a reflektory podświetlające ołtarz z puszek po konserwach. Najwięcej Paprykarzy Szczecińskich, kilka Tyrolskich.

Wstyd. Jak przyjechała do kogoś rodzina z dalszych stron, to Momocianie oczami świecili. Ksiądz Pińciurek nie miał pieniędzy na nowy kościół, nigdy przedtem nie przeciął piłą nawet patyka. Ale uparł się. A jak Pińciurek się uprze...



Ani jedno drzewo nie upadło przez księdza. Ludzie za darmo oddali materiał ze starych stodół.

- Dlatego wystrój kościoła ma taki ładny, miodowy kolor. To znakomity budulec. Robaki zjadły sosnowe bale tylko z wierzchu, nie ruszyły rdzenia. Miałem materiał zabytkowy, stuletni i nie musiałem ani grosza zapłacić. Kawałek boazerii nad chórem dorobiłem ze świeżego drewna najlepszego gatunku, które dostałem z nadleśnictwa. Ale to już nie to samo - brzydszy odcień, inny połysk. Teraz leśnicy z sosen ściągają żywicę i drzewo inaczej wygląda - mówi ksiądz Pińciurek.



Ksiądz wycinał zdrowe rdzenie, a próchno wykorzystał na opał. Zebrał materiał na zapas z kilkunastu stodół. W oborze na tyłach plebani urządził warsztat. Po wielu miesiącach przygotowań w nocy z 9 na 10 listopada 1972 skrzyknął chłopów. Na miejscu starej kaplicy postawili konstrukcję z bali i ściany. Stanął kościół pod wezwaniem św. Wojciecha.

* * *

- Młodzi nie pamiętają jak się dawniej budowało. Niczego nie można było kupić, wszystko polegało na "załatwianiu”. Drewno było tylko na przydział. O pozwoleniu na budowę kościoła nawet nie marzyłem. Wszystkie władze były przeciwne budowie, nie tylko ludowa. Kościelna też. Z kurii przysłali komisję, żeby sprawdzić czy kościół nie zawali się ludziom na głowy. Z początku nie chcieli się zgodzić, żebym to robił ja - amator. Ale się uparłem - opowiada proboszcz. Trzy razy spadł z rusztowania, ale ani raz się nie połamał.



Ksiądz Pińciurek nie chciał narażać ludzi z wioski. Pomocników, którzy pomagali przy samowolnej budowie kościołów ciągano po komisariatach, wlepiano kolegia. Jedni Momocianie pomagali stawiać konstrukcję, inni wypatrywali, czy ludowa władza nie jedzie. Kiedy na szosie pojawiał się milicyjny gazik to wszyscy chodu.

Któregoś popołudnia przed kościół zajechała czarna wołga z Urzędu Bezpieczeństwa. Straszyli. Ksiądza Pińciurka kolegiami, a szkielet kościoła buldożerami. 

- Nie starczyło im odwagi. Zbliżały się wybory do rad narodowych. Władza nie chciała podburzać ludzi - mówią mieszkańcy.



Pewnej nocy, kiedy konstrukcja trzymała się tylko na łasce Pana Boga, przyszła burza. Powaliła drzewa w okolicy, ale kościoła nie ruszyła. Ksiądz powiedział: „Tak Bóg chciał”. I dalej harował.

Kiedy kościół stał już twardo na ziemi, wydał się ludziom trochę smutny. Przydałyby się ozdoby jakieś.

- Proste ściany z desek jak w stodole. Nie miałem na artystów - mówi ksiądz Pińciurek. - Ciąłem, toczyłem, heblowałem, rzeźbiłem. Można się śmiać z mojej roboty, że niefachowa, ale ludziom się podoba. Najpierw zwykłym nożykiem rzeźbiłem gwiazdki i kasetony. Nieraz pokaleczyłem sobie dłonie, ale nie zrażałem się. Trochę nieporadnie mi szło. W łączeniach wychodziły szpary, więc je zatykałem kawałkami metalu i wyszło nawet jak ozdoba. Kuria z Lublina przysłała komisję długobrodych artystów, żeby ocenili moją robotę. Oni wyśmiali, powiedzieli, że prosta, naiwna, prymitywna. A przy prezbiterium nie wypada, żeby były takie dziwolągi, tylko coś ładniejszego. Pojechali do biskupa, a on powiedział: „Bóg przemawia w różny sposób i przez jego prostą, naiwną sztukę będzie przemawiał do prostych ludzi”. Robota coraz bardziej się rozwijała, gwiazdki były coraz szlachetniejsze, rozetki robione na szlifierce bardziej precyzyjne. Potem odważyłem się na bardziej skomplikowane wzory i desenie. Nie chodziło mi o wielką sztukę, ale żeby mieć miejsce do modlitwy dla ludzi.



* * *
Sklepienie w nawie jest bardziej precyzyjnie wykonane. Kasetony pod chórem bogato zdobione, kształty bardziej harmonijne. Ksiądz podpatrywał kwiaty w ogrodzie i odtwarzał je w drewnie. Któregoś dnia kościółek w Momotach odwiedzili krewni z USA jednego z mieszkańców. Polonusi zobaczyli, jak ksiądz Pińciurek mozoli się zwykłym kozikiem i obiecali przysłać prawdziwe dłuta rzeźbiarskie. Słowa dotrzymali.

- Chciałem, żeby prawdziwy rzeźbiarz artysta zrobił „Ostatnią Wieczerzę” i inne bardziej skomplikowane wykończenia. Zamówiłem z Warszawy Stanisława Kulona z Akademii Sztuk Pięknych. Przyjechał, popatrzył i powiedział, że skoro sam zrobiłem kościół, to lepiej żebym sam dokończył robotę. Stwierdził, że najlepiej jeśli to będzie dzieło jednej ręki - mówi ksiądz Pińciurek.



Po kilku tygodniach Stanisław Kulon napisał do księdza list: „Roboty związane z wystrojem plastycznym idą w bardzo dobrym kierunku. Są poważne nadzieje, iż kościółek będzie jednolity, zwarty w swoim wyrazie, autentyczny, a swoim klimatem oryginalny. To jest jakby pomnik księdza. Tak dalej należy robić, powoli, dokładnie, sumiennie, z całą miłością do tego Bożego Domu...”

- Potem skusiło mnie, żeby zrobić w drewnie twarz Pana Jezusa w koronie cierniowej. Jakoś wymęczyłem i jeszcze bardziej rozochociłem się do tej roboty. Każda czynność była dla mnie nowa, czasem nawet 10 razy wracałem do tego samego. Przerywałem i robiłem od nowa. Już się nauczyłem, że nie trzeba się spieszyć. Zawsze można liczyć na pomoc z Góry.

Największą trudność sprawiło księdzu wyrzeźbienie w głównej nawie „Ostatniej Wieczerzy.” Sam zrobił projekt. Fotografował miejscową kawalerkę, powiększał i odrysowywał na desce. Już w trakcie rzeźbienia zmieniał rysy twarzy, żeby „modele” nie rozpoznawali się w postaciach apostołów. Ale i tak niektórzy potrafili dopatrzeć się w twarzach świętych miejscowych chłopaków.

Potem przyszła kolej na rzeźbioną Drogę Krzyżową. Każda kolejna stacja jest bardziej precyzyjna, w ostatnich widać wyraźnie głębię perspektywy. Wyrzeźbił także Matkę Boską Częstochowską, Matkę Boską Janowską, sam zrobił i ozdobił ławki, konfesjonał i ambonę.

Prace w kościółku zatrzymały się na dwa lata. W tym czasie ksiądz Pińciurek zaprojektował i wybudował murowaną kaplicę w pobliskim Ujściu. Jeden z mieszkańców podarował ziemię. Przed rozpoczęciem prac parafianie narzekali, że za daleko w głębokim lesie i będzie dużo roboty przy karczowaniu.

- Znowu przyszła pomoc z Góry. - twierdzi proboszcz - Pewnej nocy rozpętała się potężna burza, która powyrywała w tym miejscu drzewa z korzeniami. Plac był prawie gotowy pod budowę i to przekonało niedowiarków.

* * *



Parafianie chcieli mieć w swoim drewnianym kościółku więcej kolorów. Ksiądz postanowił zrobić witraże. Kupił farbę olejną i pomalował szyby w oknach pod chórem.

- Wychodziły straszne „mazaki”. Pomyślałem, że jak wszystko pomaluję olejną, to kościół będzie paskudnie wyglądał. Prawdziwego, kolorowego szkła nie można było dostać za żadną cenę. Ale przyszedł kiedyś do mnie krewny jednego z parafian. Okazało się, że pracuje w hucie szkła kolorowego w Jaśle. Trochę śmiał się z moich bohomazów, jednak obiecał, że wystara się o kolorowe szkło. Codziennie wychodząc z zakładu, wkładał sobie jedną szybkę za koszulę. Przez kilka miesięcy uzbierało się tego sporo. Dostał za to ode mnie rozgrzeszenie - uśmiecha się proboszcz.

Ksiądz Pińciurek nie wiedział, jak zabrać się za witraże. Nauczył się rzeźbić w drewnie, więc postanowił kolorowe szybki osadzić w ramkach z desek. W ten sposób stworzył chyba jedyne w kraju, a może i na świecie drewniane witraże.

- Nikt tak nie robi, bo to się nie opłaci. Trudna robota, a materiał kruchy. Ale ja tylko w drewnie coś umiałem.

* * *
Kazimierz Pińciurek ma 71 lat i głowę pełną planów i pomysłów. Chce wybudować kaplicę na pobliskim cmentarzu. Na miejscu starej obory - warsztatu urządza ośrodek rekreacyjny dla młodzieży. Choć nie ma jeszcze ubikacji i umywalni, już pojawiły się pierwsze grupy wczasowiczów. Przygotował dla nich pole namiotowe, miejsce na ogniska, boisko do piłki nożnej i siatkówki. W świetlicy parafialnej urządza dyskoteki. Wymyślił atrakcję dla „mieszczuchów”, tzw. słomianą kąpiel. W starej stodole mogą do woli buszować w słomie, wszystko bezpłatnie. Urządził także samoobsługową kawiarnię parafialną. Jest woda, czajnik, stoliki i filiżanki.

Ksiądz Pińciurek organizuje bezpłatne kursy językowe dla młodzieży. Zna francuski, niemiecki, hebrajski, grekę i łacinę. Nigdy nie był za granicą.

- Młodzi ludzie jeżdżą zarobić do Niemiec, to im się przyda. Zawsze starałem się być użyteczny.

Robert SADOWSKI


ps. Tekst został napisany w 1998 roku. Ksiądz nie zrealizował większości swoich planów. Zmarł rok później. TBC.

wtorek, 14 października 2014

Zięć Jolanty Kwaśniewskiej kontra punkowcy z Białorusi

Jeden weekend, jedno miasto, różne miejsca. Festiwal Marka Grechuty i wielkie gwiazdy - zięć Jolanty Kwaśniewskiej, żona Marcina Kydryńskiego i inni. Miejsce - kino Kijów w Krakowie. Drugi występ - białoruscy punkrockowcy ze składów - Tłuszcz i Ploika. Miejsce - knajpa Caryca na krakowskim Kazimierzu.

Koncert grechutowy finałowy - profesjonalne wszystko. Koncert punkowy - amatorka okrutna. W Kijowie na dzień dobry przepędzono fotoreporterów uniemożliwiając im robienie zdjęć spod sceny. W Carycy nikt nikogo nie przeganiał - można było wejść między muzyków. Kino Kijów - znakomite oświetlenie sceny, w tle świetne obrazy autorstwa Jacka Sroki animowane na wielkim ekranie. Caryca - oświetlenia i scenografii brak. Kijów - znakomici instrumentaliści, piękne stroje, Caryca - glany, lekko rozstrojone gitary i lekko podpici muzycy.

Wspólny mianownik obu imprez - w ubikacjach tam i tu śmierdziało odrobinę .

Wstyd się przyznać, ale zdecydowanie lepiej bawiłem się w Carycy.