piątek, 11 lipca 2014

Tumany

Bitwa na poduszki na krakowskim rynku. Flash mob, czyli błyskawiczny tłum to zdarzenie spontaniczne. Nieznani sobie ludzie skrzykują się przez internet bądź smsowo w umówionym miejscu i o ustalonej porze, by... robić głupie rzeczy. Pokazują np. dupy albo walczą na poduszki.


Pierwsza tego typu akcja miała miejsca w Nowym Jorku w 2003 roku. Do pewnego sklepu wchodzili ludzie i zadawali sprzedawcy durne pytanie: "Czy jest dywanik miłości dla komuny?".

Flash mob prędko rozlał się na cały świat, dotarł także do naszego przecudnego kraju nadwiślańskiego (patrz zdjęcia).

Idea bitwy na poduszki ma także drugie dno. Zapomniana na szczęście seksuolożka Michalina Wisłocka* w swojej niezwykle niegdyś popularnej książce "Sztuka kochania" radziła, by taką walkę wykorzystać jako grę wstępną. Ponoć jeden prawicowy polityk utrzymywał, że po krakowskiej akcji uczestnicy po zmroku radośnie kopulowali na pobliskich plantach także w nieheteroseksualnych konfiguracjach. Myślę, że w tej plotce jest tyle samo prawdy, co w doniesieniach o romansie Romana Giertycha z Edytą Górniak.


 * Pani Wisłocka wsławiła się tym, że unieszczęśliwiła kilka pokoleń Polaków utrzymując, że istnieją dwa rodzaje orgazmów - łechtaczkowy i pochwowy. Twierdziła, że tego ostatniego można się nauczyć oddając się żmudnym ćwiczeniom. W wyniku tej lektury i po praktykach zakończonych fiaskiem każdy mężczyzna dochodził do wniosku, że ma za małego siusiaka, zaś kobiety stawały się oziębłe tracąc bezpowrotnie wiarę w swoją kobiecość.


Nie bójmy się tego powiedzieć: Michalina Wisłocka jest odpowiedzialna za ujemny przyrost naturalny w Polsce.


środa, 2 lipca 2014

Tatuaż



























Smak denaturatu

W nozdrza uderza zapach stęchlizny, niemytych ciał i uryny. W ciemnym korytarzu potykam się o zwały śmieci. Pukam do najbliższych drzwi, nikt nie odpowiada. Następne są uchylone. Zaglądam do środka. Na zdezelowanym tapczanie nagi, wytatuowany od stóp do głów osobnik kotłuje się z kobieta. Dyskretnie zaczynam się wycofywać. Spleciona w miłosnym uścisku para dostrzega mnie.
- Czego, k..wa?! Pop...dolić już spokojnie nie można! – warczy wytatuowany facet nie przerywając aktu miłosnego. Kobieta próbuje schować swoje wdzięki pod podartą i mocno nieświeżą kołdrą. Ma brudne nogi, niechlujne włosy i podbite oko.
- Pogadać chciałem. Przyjdę później... – nieśmiało odpowiadam.


Ich religia
Na parterowy barak w Kantorowicach w Nowej Hucie miejscowi mówią „slumsy”. Zbudowano go w latach 60. Przesiedlano tu uciążliwych lokatorów za całego Krakowa. Za burdy i alkoholowe libacje zostali eksmitowani ze swoich mieszkań. Dziś mieszka tu 12 ludzi, choć zameldowanych jest znacznie więcej. Kilku przebywa na leczeniu w szpitalu psychiatrycznym, kilka łazikuje gdzieś po Krakowie z ręką wyciągniętą w żebraczym geście. Żyją w niewielkich izbach bez wody, gazu i ubikacji. Ściany zagrzybione, podłogi zmurszałe, pod deskami gnieżdżą się myszy i szczury. Dozorczyni opłacana przez miasto już dawno pogodziła się z faktem, że sprzątanie w baraku to syzyfowa praca. Dlatego przestała sprzątać.


Mieszkańcy slumsów przygotowują posiłki na prymitywnych, własnoręcznie zrobionych maszynkach elektrycznych. Ogrzewanie to rozżarzone do czerwoności, niczym nie zabezpieczone metalowe pręty, podłączone do gniazdka plątaniną kabli. Ta wymyślna konstrukcja przyprawiłaby o ból głowy każdego strażaka.

- Cud, że jeszcze nikt się nie spalił – mówi Alojzy Dąbek, dzielnicowy z X komisariatu na Wzgórzach Krzesławickich. 


Żyją w prymitywnych warunkach, bez ogrzewania, bieżącej wody i bez ubikacji. Załatwiają się na zewnątrz w obskurnych, cuchnących wygódkach. Albo gdzie popadnie. Rzadko się myją, twierdzą, że od tego im cieplej. Wodę noszą w wiadrach z pobliskiego hydrantu. Komu by się chciało nosić tyle nosić, żeby się wykąpać.... 



- Skaranie boskie z tymi menelami. Ciągle się awanturują, wszędzie potłuczone butelki. W lecie smród z baraków wykręca nos. Kradną z ogródków ziemniaki, pomidory, owoce. Nie można upilnować – mówi włąścicielka domu sąsiadującego z barakiem. - W pobliżu jest kościół, ale żadnego tam nie widziałam. Ich religia to denaturat – dodaje.

Najlepsza dykta w województwie

Dzielnicowy Dąbek opowiada, że mieszkańcy baraków nie sprawiają policji większych kłopotów. Do bójek i awantur dochodzi często, jednak miejscowi niechętnie mieszają mundurowych do swoich spraw.

Nie mają pieniędzy na jedzenie, ubrania, lekarstwa. Jedni żebrzą, inni kradną. Nie myślą o przyszłości, tylko piją na okrągło. Ich czas odmierzają puste butelki po denaturacie.


Wchodzimy do mieszkania Józefa Maciąga. Pokój wygląda, jakby przeszło przez niego tornado. Na rozgrzebanym barłogu leży właściciel. Obok posłania walają się butelki z trupią główką na etykiecie. Maciąg słynie w okolicy z tajemniczej receptury na poprawienie smaku denaturatu.


- Robię najlepszą dyktę w całym Krakowie. Tak przyprawię, że nikt nie odróżni od zwykłej gorzały. Nawet fioletowy kolor znika jak dodam witaminę C – opowiada. – Kupuję zioła z Herbapolu, filtruję i wódeczka, palce lizać. Trzyma moc i tak daje w czapę, że człowiek trzy dni do tyłu chodzi. Pracowało się parę latek w gastronomii. Może pan redaktor się poczęstuje? 


Wykręcam się pod pretekstem prowadzenia auta. Sierżant Dąbek, z którym wizytuję barak jest na służbie, więc też odmawia. Maciąg nikomu nie zdradza patentu. Od trzech tygodni nie może chodzić, koledzy boją się, że już nie wstanie z łóżka. I tajemnicę zabierze do grobu. Koledzy od kieliszka przynoszą mu jedzenie w zamian za wyborny trunek. Zaczął pić, kiedy tragicznie zmarł jego kilkuletni synek. Potem odeszła żona...

Na krechę u Szeryfa

Niedawno do baraku wprowadził się Jerzy Kmita. Przez 30 pracował w Hucie im. Lenina. Sąsiedzi go nie lubią. Pije przeważnie wino (tanie), czasem nawet sklepową wódkę. Gadzi denaturatem, dlatego nazywają go „hrabią”. Niechętnie wdaje się w rozmowę.



- A co będę dużo mówił? Baba odeszła z gachem, zabrała dzieci to się piło. Zabrali mi mieszkanie, bo nie płaciłem za czynsz. Ale jeszcze stanę na nogi. Zobaczycie! Pracę znajdę, może nawet jakąś porządną kobietę...

Wychodzimy przed barak, zbliża się mężczyzna w wymiętej i utytłanej kufajce. Przedstawia się jako „Szeryf”. Nie pozwala robić zdjęć. Żyje tu od 30 lat, jest arystokratą wśród mieszkańców nowohuckich slumsów. Jako jedyny ma własny samochód – zdezelowanego fiata 125 p. Twierdzi, że nigdy nie jeździ na bani. Prowadzi melinę z tanimi winami, ale sam pije niewiele. 


- Jestem kierownikiem tego burdelu. Same sk...ny i złodzieje tu mieszkają. Ukradli mi niedawno telewizor, kratę musiałem w okno wstawić i założyć porządne rygle w drzwiach – opowiada Szeryf. – Jak zwierzęta żyją. Chociaż nie! Nie jak zwierzęta, bo zwierzęta tylko wodę piją! A te menele tylko jabole i dyktę. U mnie jak w dobrej restauracji, można brać na krechę. Ale jak dostają rentę to kasują jak leci. Mimo, że o swoich współmieszkańcach wyraża się dość grubiańsko to jednak wszyscy go szanują, bo gdy ktoś zachoruje, przynosi mu jedzenie i lekarstwa.

W komórce przed barakiem Szeryf hoduje kury i gołębie. Uprawia też mały ogródek. Dwa olbrzymie psy pilnują dobytku. Jednopokojowe mieszkanie ma dość czyste, w kącie stoi lodówka – jedyne takie urządzenie w całym baraku. Pod ścianą piętrzą się transportery z tanim winem. Bez pukania wchodzi staruszek i siada przy stole. Trzęsą mu się dłonie, nie potrafi utrzymać papierosa.




- Wczorajszy jestem, łeb mi rozsadza. Napijemy się po małym? – bełkocze. Po chwili mówi mi, że chce skończyć z takim życiem. Pojedzie do syna w poznańskie na gospodarkę. Podobno mówi to od lat...

Szeryf jest nieczuły na biadolenie tragicznie skacowanego człowieka. 

- Nie widzisz dziadu, że mam gości? Masz pieniądze? Nie? To wynocha do siebie! – bez pardonu pozbywa się intruza. 



 Trochę śmieci i szmat

- Nie jest tu źle, można jakoś żyć. Gorzej mają w baraku dla wysiedleńców w Zesłąwicach. Pełno cyganów, jedna kobita kilkanaście psów trzyma. Zbiera śmiecie i znosi wszystko do pokoju. W zeszłym roku administracja wywiozła trzy ciężarówki dziadostwa. Szczury i myszy się zalęgły, dobrze że jej nie zjadły. Karaluchy i robactwo – opowiada Szeryf. – U nas teraz jest spokojnie, nie ma takiego bydła. Niedawno mieszkał u nas jeden narkoman. Jak się wyprowadził przestaliśmy się bać adidasa. Pełno strzykawek i igieł walało się po korytarzach. Kto wie czy nie miał HIVa? – dodaje.



Kilka pomieszczeń w baraku jest pustych. Lokatorzy w samotności umarli z przepicia i niedożywienia. Rodziny dawno o nich zapomniały. Zostawili po sobie trochę śmieci i brudnych szmat...


Robert Sadowski


Tekst i zdjęcia opublikowałem w Gazecie Krakowskiej pod koniec lat 90. Kilka miesięcy później przeniosłem się do innej redakcji i wymyśliłem, że zrobię ten temat na nowo. Chciałem tam jechać od razu, bo sprawa była pilna (jak to zwykle w dziennikach). Zadzwoniłem do dzielnicowego Dąbka z prośbą, żebyśmy powtórzyli akcję. Sierżant Dąbek nie miał czasu, mógł się umówić dopiero za dwa tygodnie. Postanowiłem jechać sam, w końcu przetarłem szlak.

Na szczęście coś mi wypadło i poczekałem na dzielnicowego. Pojechaliśmy razem. I to prawdopodobnie uratowało moje młode wówczas życie. Szeryf na mój widok krzyknął "zajebię cię dziennikarska kurwo" i rzucił się na mnie z siekierą. Gdyby nie policjant mogłoby być kiepskawo.

Potem się okazało, że Szeryf znienawidził mnie za tekst z "Krakowskiej", gdzie w opisie jego fiata 125p użyłem przymiotnika "zdezelowany". Drugi tekst nie powstał.

Poniżej sierżant Dąbek przy biurku.